Nie jestem fanatykiem marki Star Wars. Obecność sagi wykreowanej przez Georga Lucasa w moim życiu sprowadza się tylko do bielizny, pościeli, kilku książek, filmów na VHS, płytach i nośnikach cyfrowej dystrybucji, kilku gier video i płyt z muzyką oraz paru zeszytów komiksów :P.
UWAGA! Poniższy tekst nie zawiera spoilerów dotyczących najnowszego filmu gwiezdnej sagi. Jeśli jednak całkowicie nie znasz serii z pod znaku Star Wars, a chcesz to nadrobić, to kilka zdań może zepsuć Ci odkrywanie świata Gwiezdnych Wojen.
Będąc już po trzydziestce, nie szaleję też i zamiast wydawać w znanej sieci marketów spożywczych całej wypłaty, robię ograniczone zakupy i kupuję dużo warzyw 🙂 zaopatrując się w miniaturowe zabawki ze świata Gwiezdnych Wojen. Systematycznie ale powoli (do tej pory mam tylko nieco ponad połowę figurek, koledzy również pomagają – pozdro dla Marka, Sławka i Krzyśka :))
Nie jestem fanatykiem, bo nie znam wszystkich ras i języków występujących w filmach. O tym, że śnieżny potwór z Imperium Kontratakuje należy do gatunku “Wampa” dowiedziałem się z jednego z polskich podcastów o grach. Nie znam wszystkich możliwych odmian fabrycznych Sokoła Millennium, a mimo to Gwiezdne Wojny, tak jak w popkulturze, są również bardzo mocno zakorzenione w mojej psychice. Odkąd pamiętam, ta space opera funkcjonuje w moim życiu. Pierwszy film, Nową Nadzieję, obejrzałem chyba w wieku dziesięciu lat na kasecie VHS, gdy rodzicie pożyczyli od znajomego, wtedy i tak bardzo trudno dostępny magnetowid. Była to wersja niewiadomego pochodzenia, z polskim lektorem, który (do tej pory nie mogę tego przeboleć) “dżedaj” czytał wprost “jedi”, a Lord “Wejder” był Lordem “Waderem” – uhhhhhhh. Po niej obejrzałem kolejne dwa filmy, nie zmieniające nic w wymowie lektora, co jednak nie przeszkadzało mi “zajechać” wszystkich trzech nośników magnetycznych z tym materiałem w wyniku oglądania filmów dosłownie w kółko. Potem przyszedł czas remasterów części od 4 do 6. Miałem już swoje kasety, które na szczęście wytrzymały upływ czasu. Machina marketingowa znów poszła w ruch. Pomiędzy końcem lat 90 i początkiem nowego tysiąclecia nadszedł czas następnej trylogii. Wszystkie filmy zaliczone w kinie + wielokrotnie oglądane do tej pory. I tu chciałbym się na chwilę zatrzymać. Gdy obejrzałem Mroczne Widmo stwierdziłem, że ten film jest dziwny. Nie potrafiłem sklasyfikować tego uczucia i wyjaśnić dlaczego, ale w tamtym momencie był po prostu “inny”. Po latach doszedłem do tego. W mojej opinii przekombinowani bohaterowie, m.in Jar Jar z którego świat śmieje się do tej pory, pół filmu o niczym czyli wyścigi ścigaczy na pustyni i wszędobylskie efekty komputerowe (które patrząc z perspektywy czasu wyglądają gorzej niż makiety) wyprały nieco pierwszy epizod z pozostawionym po Powrocie Jedi klimacie sagi. Nie czułem więzi z bohaterami, a ich problemy czy sukcesy były mi obojętne (trudno ocenić czy przez średni scenariusz czy grę aktorów). Nie cieszyłem się ze zwycięstw czy odnoszonych sukcesów rebelii, tak jak po wybuchu gwiazd śmierci. I oczywiście potrafię sobie uzasadnić wybory, jakimi kierował się reżyser w przytoczonych przeze mnie niedoskonałościach. Jednak w mojej opinii Mroczne Widmo jest najgorszym z filmów gwiezdnej sagi. Na szczęście dwa kolejne obrazy, które same w sobie uważam za świetne widowiska, zamazują wpadkę pierwszego epizodu. Oglądając je, znów czułem się jak w domu. Przeżywałem przygody pośród rycerzy Jedi. Wraz z epizodami dwa i trzy, magia Gwiezdnych Wojen powróciła. Jeżeli zatem potraktujemy każdą z trylogii, jako (w pewnym sensie) spójną całość, to jednak fabularny początek sagi nie wypada tak źle.
Na Przebudzenie Mocy czekałem z wywieszonym jęzorem. Do seansu przygotowałem się maratonem wszystkich poprzednich części. Dekada pomiędzy głównymi filmami sagi to jednak kawał czasu. Poszedłem do kina, zobaczyłem, wyszedłem. Nie czułem żadnej ekscytacji po jego obejrzeniu. Nie miałem ochoty wskakiwać do tego świata jeszcze raz. Wszystko to już gdzieś było. Być może było to spowodowane tym, iż Przebudzenie w mojej opinii jest kalką Nowej Nadziei. J. J. Abrams wiedział jakie jest ciśnienie na najnowszy obraz i podszedł do tematu zbyt zachowawczo. Grunt to nie wkurzyć fanów. Po części się udało. Pomimo uwag odnośnie wtórności filmu Abramsa, generalnie został raczej ciepło przyjęty. Głód marki zrobił swoje.
14 grudnia odbyła się Polska premiera najnowszego rozdziału Gwiezdnych Wojen. Po seansie miałem wrażenie deja vu. Już to kiedyś przeżyłem. Tak jak po obejrzeniu drugiego epizodu (Atak Klonów), tak i teraz po kiepskim poprzedniku, w mojej opinii nadszedł naprawdę niezły kawał kina SF. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Wracając do domu dyskutowałem z żoną na ten temat. Świętna początkowa scena, mnóstwo akcji. Żadna z sekwencji nie wydawała się zbyt długa, przegadana czy po prostu nudna. Dwie i pół godziny przeleciało w oka mgnieniu. Nowy film ma także wiele gagów, zabawnych scen i dialogów (chyba najwięcej w całej serii), a mimo to muszę dodać to nieszczęsne “ale”. Mam z tym obrazem pewien problem. Nie dlatego że się źle bawiłem. Wyszedłem z sali kinowej smutny, bo nie rozumiałem dlaczego już nie czuję tego klimatu. Najnowszy film nie jest już dla mnie tymi samymi Gwiezdnymi Wojnami, co kiedyś. Początkowo nie potrafiłem tego sobie wytłumaczyć. Dlaczego tak jest, skoro film bardzo mi się podobał? Mam ochotę obejrzeć go jeszcze raz. Gdyby tylko był odrębnym bytem, a nie integralną częścią ukochanego przeze mnie i jedynie tak ubóstwianego uniwersum. Pierwsza myśl: kurde chyba jestem już za stary na takie pierdoły. Tak samo myślałem parę lat temu o grach, a cioram w nie do tej pory prawie w każdym wolnym momencie – raczej nie to. Potem zacząłem się zastanawiać, z czym tak naprawdę kojarzy mi się marka Star Wars. Rycerze Jedi – jak najbardziej, Han Solo, Chewbacka i ich sokół – oczywiście, miecze świetlne i walki z ich użyciem – jasna sprawa. I wtedy mnie olśniło. Podtytuł VIII epizodu był odpowiedzią na mój problem z tym obrazem. Nie ma już Jedi. Przeminęły czasy nieustannych walk na miecze i machania świetlistym orężem na lewo i prawo. Nie ma już zakonu rycerzy, ich charyzmy, autorytetu i trwogi, jaką wprowadzali samą swoją obecnością. Nie ma w najnowszym filmie niektórych bohaterów, z którymi utożsamiam tą sagę. I może faktycznie brzmi to wszystko jak wynurzenia starego człowieka, który zatrzymał się w miejscu na poprzedniej epoce i nie potrafi zrozumieć zmian. Może czas przyjąć do wiadomości fakt, że pojawiają się nowi bohaterowie, a starzy nie mogą żyć wiecznie – zarówno w prawdziwym życiu (Carrie Fisher), jak i tym wykreowanym pierwotnie przez Lucasa. Ja to wszystko rozumiem, jednak gdzieś wewnątrz mnie dalej siedzi ten mały Tomek, który na widok walki rycerzy Jedi był przylepiony do telewizora i nie słyszał nawet gdy mama wołała na obiad. Ostatni Jedi to naprawdę dobry film, który polecam wszystkim oczekującym dobrej zabawy w świecie Gwiezdnych Wojen, a jednocześnie nie będącymi tak konserwatywnymi, jak ja . Koniecznie muszę się tego wyzbyć. Synonimem dobrego kina dla mnie jest fakt, że po seansie rozmyślam na temat fabuły, bohaterów i ich potencjalnych dalszych losów. Końcówka filmu podpowiada, że po raz kolejny jest jeszcze Nowa Nadzieja… 🙂